• Galeria Małysz
  • Red Bull Content Pool
20/06/2017

Małysz: Nie jestem cudotwórcą

 

Za nim zima pełna nowych wyzwań i zaskakujących zadań, ale nadchodzące miesiące wcale nie będą spokojniejsze. Adam Małysz w ekskluzywnej rozmowie komentuje swój pierwszy sezon w roli działacza Polskiego Związku Narciarskiego, opowiada o obawach przed inauguracją Pucharu Świata w Wiśle, ocenia kontrowersyjne przepisy w skokach narciarskich, wyjaśnia zmiany w kadrze kombinatorów norweskich oraz zdradza sprawdzony przepis na sukces.

 

Jeśli chodzi o wyniki reprezentacji miniony sezon był jak marzenie. A jak Pan ocenia te ostatnie miesiące w kontekście swojej pracy w Polskim Związku Narciarskim?

– W sumie w dużej mierze to, co robiłem, pokryło się z moimi oczekiwaniami i przewidywaniami. Tak jak chciałem, nie siedziałem za biurkiem. Pomagam, załatwiam różne sprawy. Jestem łącznikiem albo pośrednikiem między związkiem, a trenerami i zawodnikami. Ci nie muszą dobijać się do zarządu, by rozwiązać ważne dla nich kwestie. Oczywiście, nie przypuszczałem, że tyle tego będzie. I że będę potrzebny tak często. Szczególnie podczas konkursów Pucharu Świata. Na skoczni przydzielano mi różne obowiązki. Na przykład byłem odpowiedzialny za pośredniczenie w kontaktach zawodników z mediami. Pilnowałem, by dziennikarze za długo ich nie męczyli, nosiłem torby ze sprzętem. Nasza kadra mocno się rozrosła. Każdy w ekipie ma jakąś funkcję, a ja dopasowałem się do tego zespołu. Wszystko funkcjonuje u nas świetnie, co jest niezbędne na tym, w końcu mistrzowskim, poziomie. Ludzie obserwujący Polaków z zewnątrz widzą perfekcyjną grupę. Chodzi u nas wszystko jak w szwajcarskim zegarku. Mnie zdarzyło się kilka sytuacji nowych, nawet trudnych. Raz trener Stefan Horngacher mówi do mnie: Jesteśmy zajęci wszyscy. Idź i odbierz akredytacje dla całego zespołu. Mój angielski jest jaki jest, niezbyt płynny, więc stresik był. Ale udało się. I teraz już coraz mniej zadań mnie zaskoczy.

Zawodnicy po zimie mieli bardzo krótką przerwę od treningów. Po dwóch tygodniach od zakończenia rywalizacji w Planicy wrócili do pracy. Co Pan o tym sądzi?

– Na początku byłem tym bardzo zaskoczony. Ale kiedy zobaczyłem cały plan  treningowy to uznałem, że jest on korzystny dla zawodników. Harmonogram przewiduje w sumie trzy dłuższe przerwy, po 10 lub nawet więcej dni, kiedy można zaplanować sobie urlop. To fajne. Choć w pierwszej chwili byłem przerażony. Stwierdziłem, że ja nie dałbym tak rady. Ale po zastanowieniu uznałem,  że kiedy ja byłem skoczkiem, trening, przygotowania do sezonu i regeneracja wyglądały zupełnie inaczej. W moich czasach na urlop można było pojechać tylko w kwietniu. Teraz jest tych kilka momentów, kiedy można wybrać się na wakacje. Oczywiście wszystko w porozumieniu ze Stefanem. Ale na przykład wyjazd w sierpniu nie zakłóci cyklu pracy.

Jaka jest taktyka na nadchodzącą zimę? Wystarczy, żeby biało-czerwoni utrzymali poziom, czy trzeba będzie jeszcze odskoczyć rywalom?

– Nie wystarczy osiadać na laurach. Koniecznie trzeba się jeszcze poprawić. Jeśli to się stanie, łatwiej będzie się bronić. Inaczej możemy mieć problem z utrzymaniem pierwszeństwa na świecie. Inni będą atakować naszą pozycję. Trzeba im więc patrzeć na ręce, ale też dbać o dalszy rozwój swojej grupy. Robić postępy. Ale na szczęście na razie wszystko w naszej ekipie idzie dobrze. Rozmawiałem niedawno z trenerem Horngacherem o tym, jak przebiegają treningi. Jest zadowolony z pracy wykonanej do tej pory przez chłopaków. A jeśli Stefan jest zadowolony, to ja jestem spokojny i dobrej myśli.

Zimą wspierani przez Pana Polacy zdobyli złoto w drużynowym konkursie mistrzostw świata i wygrali klasyfikację Pucharu Narodów. Teraz pojechał Pan na kongres FIS, podczas którego Wiśle przyznano organizację zawodów inaugurujących rywalizację w Pucharze Świata. Czego Małysz się nie dotknie, zamienia w sukces?

– Nie określałbym tego w ten sposób, bo to krzywdzące dla innych osób pracujących na te osiągnięcia. Jestem szanowany w pewnych kręgach ze względu na nazwisko, pozycję w skokach, sukcesy. Tego nie da się ukryć. Ale może mam również szczęście? Zawsze trafiam na grupy ludzi, którzy mają wielką ochotę ciężko pracować, podporządkowują całą swoją działalność temu, by osiągnąć coś wartościowego. Tak było kiedy sam skakałem i jest obecnie, kiedy pomagam kadrze jako koordynator. A w takich okolicznościach realizacja nawet bardzo ambitnego celu jest kwestią czasu. Dlatego powiedziałbym, że te sukcesy przy mnie się rodzą, mam w tych wyczynach wkład. Ale nie jestem cudotwórcą.

Otwierające sezon zawody w Wiśle przyciągną uwagę wszystkich interesujących się skokami narciarskimi. Jest Pan spokojny o organizację tej imprezy czy są obawy?

– Nie jestem spokojny i pewnie nie będę do dnia zawodów. Albo nawet ich zakończenia. Od początku byłem ostrożny jeśli chodzi o prognozowanie możliwości otrzymanie zadania organizacji tych konkursów. Szczerze? Wątpiłem, że działacze FIS zgodzą się na przeniesienie inauguracji do Polski. Mając w pamięci ich wcześniejsze oceny i uwagi dotyczące organizacji Pucharów Świata w Wiśle nie do końca wierzyłem, że teraz potraktują nas na tyle łagodnie, by przyznać nam pierwszy weekend w kalendarzu.

Dlatego tym bardziej zaskakujące było dla mnie to, że kiedy już podczas spotkania w Portoroż pokazano kalendarz Pucharu Świata na sezon 2017/18 z Wisłą na początku, nie było żadnych głosów sprzeciwu. W zasadzie nawet żadnej dyskusji, pytań choćby. Jakby wszyscy już wcześniej zaakceptowali ten ruch. Teraz nie możemy nawalić. Mam nadzieję na perfekcyjne przygotowanie i same zawody. Najważniejsze to zdążyć na czas z modernizacją obiektu. Skoczni nie remontuje PZN, a Centralny Ośrodek Sportu. Potrzebne są przetargi, postępowania zabierające czas, którego mamy coraz mniej. A trzeba zrobić wszystko, by nie zawieść zaufania, którym nas obdarzono. Nie chcę nawet myśleć co się stanie, gdyby się nie udało. Bo w konsekwencji Wisła mogłaby stracić nie tylko inaugurację, lecz konkursy Pucharu Świata w ogóle. To czarny scenariusz.

A jak przebiega remont Wielkiej Krokwi w Zakopanem? Tam też trwa wyścig z czasem…

– Idzie do przodu. Mam nadzieję, że jesienią skocznia będzie nadawała się do użytku. Według terminów z przetargów obiekt ma być gotowy na koniec października. Ja rozmawiałem z budowlańcami, że w takim sezonie, olimpijskim, skocznia przydałaby się nam już we wrześniu. Im mniej jeżdżenia po świecie i więcej zaoszczędzonej dzięki temu energii, tym lepiej. Usłyszałem, że takie terminy muszą być zapisane, natomiast prace zakończą się wcześniej. Czas pokaże, jak będzie w rzeczywistości.

Co Pan sądzi o rozwiązaniu, które będzie testowane latem, czyli likwidacji grupy pewnej udziału w konkursie i obowiązku walki w kwalifikacjach dla wszystkich skoczków?

– Była na ten temat w Portoroż gorąca dyskusja. Początkowo pomysł przewidywał wprowadzenie tego już na sezon zimowy. Wiele państw nie zgodziło się na to, stąd pewien kompromis i testy zaplanowane na lato. Główny argument przemawiającym za tą zmianą to telewizja. Teraz podobno tracimy jeden dzień relacji i umów reklamowych, bo telewizja nie chce pokazywać słabo obsadzonych serii kwalifikacyjnych, w których nie ma najlepszych, najmocniejszych skoczków. Nie da się ukryć, że gwarancja udziału w konkursie dla pierwszej dziesiątki klasyfikacji generalnej Pucharu Świata była bonusem dla tych najlepszy, a krzywdząca dla tych, którzy byli poza tą grupką. Ale z drugiej strony za wysoką pozycję należy się jakaś nagroda. W innych może taka sytuacja wyzwalać motywację, chęć walki o awans do dziesiątki. Zobaczymy, jak będzie wyglądało to podczas Grand Prix i jakie decyzje ostatecznie zapadną w tym temacie.

W skokach narciarskich idzie nam doskonale, ale Pan stara się, by coś ruszyło się także w kombinacji norweskiej.

– Od jakiegoś czasu zwracałem uwagę, że dyscyplina, w której w przeszłości mieliśmy konkretne, całkiem niezłe osiągnięcia i dobrych zawodników, jest w kryzysie. Szkolenie kuleje, a szkoda tego bardzo, bo chłopaki z reprezentacji mają talent. Jednocześnie podkreślałem, że w Polsce nie ma systemu, jaki funkcjonuje choćby w skokach. W tej dyscyplinie kadry A, B, C, kluby pracują według tych samych schematów. Od dawna przekonywałem, że bez zagranicznego trenera niewiele się zmieni. Bo sami, bez pomocy z zewnątrz, nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Trener Danny Winkelmann ma unowocześnić szkolenie i przyciągnąć do tego sportu nowych zawodników. Kiedyś dzieci do około 14. roku życia trenowały kombinację norweską, a więc trenowały skoki i biegi narciarskie. Następnie zapadała decyzja co dalej, na czym warto się skupić i rozwijać. Na świecie ciągle tak się dzieje, a u nas już nie. Teraz wszyscy skaczą, za to nikt nie chce biegać na nartach. Winkelmann już pracuje i widzę pierwsze efekty. Tchnął w reprezentację nowego ducha. Wprowadził nowy system. Zawodnicy są zadowoleni, zmotywowani. Cieszy mnie to, ponieważ widzę, że jest w nich potencjał. Po wyeliminowaniu błędów Adam Cieślar i Paweł Słowiok są w stanie regularnie osiągać rezultaty na poziomie najlepszej 10 czy 15 w Pucharze Świata.

Wszystko wygląda pięknie, tylko przez nową pracę ma Pan problemy ze znalezieniem czasu dla siebie. Sezon rowerowy zaczął Pan z opóźnieniem i przyznał, że pewne części ciała niebezpiecznie rosną…

– Czasem ciężko wygospodarować trochę wolnego. Próbuję robić co w mojej mocy, ale bywa kiepsko. W niektóre dni mam tyle obowiązków, wyjazdów, że nie ma już czasu ani sił na żaden trening. Wiele godzin spędzam w samochodzie podróżując i waga pokazuje to bez litości. Po zakończeniu kariery skoczka przytyłem do 68 kilogramów. Wydawało mi się to dużo, bo będąc zawodnikiem ważyłem 54 kilo. Długo ta nowa waga się utrzymywała i nawet mimo starań, ćwiczeń powiększających masę mięśni nie mogłem jej podnieść. A teraz przekroczyłem 70 kilogramów…

Ale na wakacje czasu nie zabraknie?

– Na pewno nie, gdzieś z żoną pojedziemy. Jeszcze brak konkretów. Pewnie wybierzemy się na wczasy po zawodach Letniej Grand Prix w Wiśle. Muszę odpocząć, bo czuję, że chwilami żyję aż na zbyt wysokich obrotach.

Następny Poprzedni
20/06/2017